Isaiah Whitehead: Mecz w Ostrowie obudził Kinga!

1 dzień temu | 19.01.2025, 09:00
Isaiah Whitehead: Mecz w Ostrowie obudził Kinga!

Poznaj niesamowitą historię Isaiaha Whiteheada - koszykarza, który przeszedł niezwykłą drogę z trudnej dzielnicy Coney Island w Nowym Jorku na parkiety NBA i europejskie boiska. W szczerym i poruszającym wywiadzie opowiada o wyzwaniach dorastania w niebezpiecznym otoczeniu, swoich sportowych ambicjach i kulisach kariery w NBA.

Dowiesz się, jak wyglądała jego relacja z legendami koszykówki, jak Lance Stephenson i Stephon Marbury. Co czuł, gdy po raz pierwszy wystąpił w barwach Brooklyn Nets oraz dlaczego zdecydował się na kontynuowanie kariery w Europie. Isaiah zdradza także, jak odnalazł swoje miejsce w Szczecinie i dlaczego odrzucił lukratywne oferty, by pozostać w Kingu Szczecin.

Pełen inspiracji, walki o marzenia i refleksji na temat życia sportowca, ten wywiad to prawdziwa gratka dla fanów koszykówki i nie tylko! Sprawdź, co motywuje Isaiaha i jak wykorzystuje swoje doświadczenia, by zmieniać życie innych.

Przemysław Sierakowski: - Dorastałeś w koszykarskim sercu Nowego Jorku - Brooklynie. Jak pamiętasz swoje dzieciństwo w jednej z najbardziej znanych dzielnic świata?

Isaiah Whitehead: - Było wesoło. To chyba odpowiednie słowo. Mieliśmy dużo rywalizacji od samego początku oraz bardzo dużo oczekiwań. Miejsce, z którego pochodzę to Coney Island (usytuowana jest w południowej części Brooklynu - przyp. red.). Ta dzielnica wychowała takich ludzi jak: Lance Stephenson, Stephon Marbury czy Sebastian Telfair. Gdy zaczynasz grać w koszykówkę w tym miejscu, to robi się całkiem poważnie. Oczywiście bardzo ciężko jest powtórzyć osiągnięcia tych zawodników, o których wspominałem wcześniej. Pod względem koszykarskim było dużo wyzwań, ale z pewnością mogę powiedzieć, że bardzo mi się to podobało.

- Coney Island jest bardzo znaną dzielnicą Nowego Jorku. Chyba każdy fan koszykówki oglądał film „He got game”, którego fabuła ma miejsce właśnie w dzielnicy, w której się wychowałeś. Możesz opowiedzieć nieco więcej, o tym miejscu?

- Tak, jak wspominałem. Mamy bogate tradycje koszykarskie. To ciekawe miejsce. Położone jakieś dwie mile w głąb Brooklynu. Jest tylko jedna droga wjazdowa i wyjazdowa z Coney Island. Z pewnością jest to też dzielnica z wysoką przestępczością. Nie jest do końca bezpieczna. Dorastając w takim miejscu każdy z nas widział wiele śmierci, rozbojów i napadów. Myślę, że dla takich chłopaków jak ja - koszykówka była sposobem na ucieczkę od tej codzienności życia na Coney Island. Ta dzielnica ma swoje ogromne zalety, ale ma też bardzo dużo minusów. Dorastanie w tym miejscu zdecydowanie nie było łatwe.

Isaiah Whitehead w dzieciństwie

- Znalazłeś się kiedyś w jakiejś niebezpiecznej sytuacji podczas życia na Coney Island?

- (chwila namysłu) Niebezpiecznej sytuacji? Chyba nie.

- Nie było takiej sytuacji, w której byłeś pełen obaw o to, co się za chwilę wydarzy?

- To zupełnie inna rzecz. Cały czas byłem pełen obaw - to uczucie towarzyszyło mi jak tylko wychodziłem z domu. Nigdy nie wiedziałeś, co cię spotka w okolicy.

- Twoja mama podobno zabraniała ci wychodzić z domu. Trudno wyobrazić sobie brak możliwości zabawy z rówieśnikami w parku. To chyba dużo mówi o sytuacji na Coney Island?

- Tak, to prawda. Moja mama nie była zwolenniczką zabaw na zewnątrz. Wiesz, Coney Island miało swoje gorsze i lepsze tygodnie. Były takie, że absolutnie nic się tam nie działo. To też nie było tak, że nie mogłem wcale wychodzić na dwór. Wydaje mi się, gdy wracałem po szkole, to około 16:00, 17:00 zawsze musiałem być już w domu. W wakacje może nawet była to 18:00. Jednak Coney Island to miejsce, w którym nigdy nie wiesz, co się wydarzy. Nie możesz niczego zaplanować. Mogłeś pójść grać w kosza z kolegami, a nagle 50 metrów od ciebie zaczyna się strzelanina. Faktycznie dorastanie tam było trudne, ale wydaje mi się, że pomogło mi to w wielu kwestiach. Dzięki temu szybko adaptuję się w różnych okolicznościach. Potrafię odciąć się od złego otoczenia. Jeśli mam być szczery, to nie zamieniłbym Coney Island na żadne inne miejsce na świecie. To moje miejsce. Z niego pochodzę i jestem z tego dumny. Teraz staram się robić coś dla tej społeczności. Bo w przeszłości sam byłem chłopakiem, który nie miał zbyt wielu okazji do robienia fajnych rzeczy. Staram się to zmieniać, aby dzieciaki na Coney Island miały inne dzieciństwo.

- Czy miejsce, w którym dorastałeś miało duży wpływ na to, jakim człowiekiem jesteś teraz?

- Zdecydowanie. Samo to, że jesteś z Nowego Jorku uczy cię bardzo wiele. Uczy cię wiele na temat zaufania. Uczy cię wiele na temat dobrego rozpoznania swojego otoczenia. Myślę, że to, iż dorastałem w Nowym Jorku sprawiło, że mam w sobie duży gen rywalizacji. Dorastanie tam codziennie pokazywało mi też sytuacje życiowe, w których jako dorosły po prostu nie chciałem się znaleźć. To była olbrzymia motywacja.

- W jednym z wywiadów, których udzieliłeś podczas twojej gry na uniwersytecie wyczytałem, że powiedziałeś: „Gram w koszykówkę, bo moim głównym celem jest wyciągnięcie mojej mamy z tego autubusu (mama Isaiaha Whiteheada pracowała, jako kierowca autobusu na Brooklynie - przyp. red.) i danie jej życia, na jakie zasługuje”.

- Tak, to zawsze był mój cel. Tak, jak wcześniej wspominałem. Kilku zawodników z Coney Island zrobiło wielkie kariery. A ja widziałem to na własne oczy dorastając tam. Widziałem ich bogactwo, widziałem jak zmieniało się życie ich rodzin, ich mam. Widziałem domy, które potem mieli. Dorastając widziałem, ile moja mama poświęca, abym ja mógł grać w koszykówkę. Dlatego ta myśl zawsze mi towarzyszyła. Chciałem dać mojej rodzinie standard życia, który sprawi, że będzie nam komfortowo. To była moja główna motywacja i mogę powiedzieć, że moment, w którym dostałem się do NBA sprawił, że spełniłem swoje marzenie.

- Niewiele osób wie, ale ukończyłeś liceum, które skończyło czterech lauretów nagrody Nobla. Czy takie miejsce kształtuje jakoś osobowość?

- Tak, to prawda. Moje liceum (Abraham Lincoln High School - przyp. red.) skończyło wiele, wiele osób, które w życiu odniosło sukces. Przez to, że szkoła jest na Brooklynie, to nie każdy o niej wie. Brooklyn nie jest przecież miejscem, które każdy chce odwiedzić.



- Jak wiele meczów rozegrałeś na słynnym Rucker Park?

- Może trzy-cztery? Ale to tylko dlatego, że teraz wiele innych parków jest popularnych. Moja generacja ma: Dyckman Park, Gersh Park w Brooklynie czy słynną Zone6. Ja i Lance Stephenson mamy swój własny park, gdzie tworzymy własne turnieje.

- Co możesz powiedzieć o swojej przyjaźni z Lancem?

- To mój brat. Bardzo mi pomógł. On popełnił błędy podczas swojej kariery, a ja mogłem widzieć, czego nie robić na własne oczy. Zawsze mu powtarzam: „To, że narobiłeś głupstw, sprawiło, że ja mogłem ich nie powtarzać”. Może nie brzmi to najlepiej, ale jest bardzo prawdziwe. Nawet dzisiaj mogę do niego zadzwonić. Porozmawiać. Zapytać o radę. Pracujemy razem nad poprawą życia społeczności w Brooklynie. Jest dla mnie jak starszy brat właściwie od trzynastego roku mojego życia. Oglądanie go w Lincoln dużo mi dało.

- Jak jesteśmy już przy twoich relacjach z innymi ludźmi. Czy możesz opowiedzieć o swoim ojcu chrzestnym? To też ważna persona w świecie koszykówki.

- Mój ojciec chrzestny to Stephon Marbury (Gwiazda ligi NBA, wybrany z czwartym numerem draftu 1996 przez Minnesota Timberwolves, reprezentant USA na IO w Atenach w 2004 roku - przyp. red.). Pojawił się w moim życiu dzięki mojej mamie. Jest trochę starszy, więc nie miałem z nim tak wspaniałej relacji ze względu na to, jak wiele generacji nas dzieli. Jednak zawsze służył mi radą, zawsze mogę do niego zadzwonić, napisać. Jest to bardzo dobry człowiek. Wiele mnie nauczył. Bez niego Coney Island nie wyglądałoby tak, jak wygląda obecnie. To wielka gwiazda, która ukształtowała wiele pokoleń mieszkających na Brooklynie.

- Myślę, że wiele osób w Polsce to zainteresuje. Gdybyśmy poszli na dół do szatni po twój telefon, to jakie kontakty byśmy tam znaleźli?

- Muszę pomyśleć (śmiech). Na pewno Lance i Stephon, o których wcześniej rozmawialiśmy. Kto jeszcze? Do kogo mógłbym zadzwonić... Wydaje mi się, że tacy najbardziej znani to: Brook Lopez, Jeremy Lin, Kyrie Irving, J.R. Smith, Kemba Walker i Kyle Anderson. Lista jest długa, ale po prostu nie mam jej teraz w głowie.

- Dla lokalnej społeczności to chyba ogromna sprawa, gdy ich człowiek, z ich sąsiedztwa staje się jednym z zawodników ligi NBA. Musiałeś mieć ogromne wsparcie i ogromny szacunek za to osiągnięcie wśród mieszkańców Brooklynu? Szczególnie, że to właśnie z tą organizacją podpisałeś swój wieloletni kontrakt.

- To oczywiście miało swoje złe i dobre strony. Myślę, że to, iż byłem z Brooklynu nigdy mnie nie zmieniło. Nawet, gdy zdobywałem te wszystkie wyróżnienia jako młody gracz, to ciągle zostawałem tym samym chłopakiem z sąsiedztwa. Nie stałem się nagle gwiazdą Hollywood i nie przestawałem nagle rozmawiać z ludźmi. To było łatwe dla naszej społeczności, aby przechodzić ze mną przez te wszystkie szczeble. Zawsze celebrowałem je z wszystkimi. Nigdy się nie chowałem za jakąś tarczą. Nawet teraz, gdy wracam do domu, to mam tam wielu przyjaciół. Tylko dlatego, że zawsze mi na tym zależało. Zawsze walczyłem o te relacje z dzieciństwa. Nawet gdy byłem w NBA. To nie było tak, że dostałem się do NBA i nikt nigdy więcej nie zobaczył mnie na Brooklynie. To były te pozytywne rzeczy. Na początku wspomniałem też o tych złych stronach. Wiesz, dorastałem na Brooklynie i później grałem dla Netsów. Każdy wiedział, gdzie mieszkam. W pewnych momentach było mi naprawdę ciężko o prywatność. Doszło do tego, że gdy zacząłem grać więcej meczów w Brooklyn Nets, musiałem wyprowadzić się do New Jersey. Tylko dlatego, że w trakcie dnia zbyt wiele osób przychodziło do mojego mieszkania. Pukało do drzwi i chciało ze mną porozmawiać. Dzwonili dzwonkiem nawet w środku nocy. Każdy chciał zrobić sobie ze mną zdjęcie. To sprawiło, że codzienne funkcjonowanie nie było po prostu możliwe. Dlatego wyprowadzka stała się koniecznością.



- Wspomniałeś o NBA. To dobry moment, aby więcej o tym porozmawiać. Utah Jazz wybrali cię z 42. numerem draftu. Jakie uczucia towarzyszyły ci tego dnia, gdy dowiedziałeś się, że zostaniesz graczem NBA?

- Jedna rzecz jest ciekawa i niewiele osób o tym wie, ale zawodnicy, którzy zgłaszają się do draftu wiedzą, do jakiego klubu trafią. Zawodnicy rozmawiają z trenerami, z drużynami i zazwyczaj już rano w dniu draftu dowiadują się o swoim losie. Ze mną było tak samo. Miałem mały spoiler bo już rano wiedziałem, że to Utah Jazz wybiorą mnie w drafcie, ale od razu oddadzą mnie do Brooklyn Nets. Więc o tym, że trafię do drużyny z mojego miasta wiedziałem cały dzień. Jakie to były emocje? Coś niebywałego, specjalnego. Coś o czym nie myśli się na co dzień to fakt, że tylko mały procent wszystkich graczy z całego świata mogło chociaż raz w życiu zagrać w NBA. Podobnie jest z draftem. Jestem dumny z tego, że byłem częścią rodziny NBA. Stało za tym wiele pracy, ale moje nazwisko już na zawsze zostanie wyryte w tej historii. To zdecydowanie jedna z najlepszych rzeczy, którą osiągnąłem w życiu. Jednak muszę ci coś powiedzieć, coś czego nie mówiłem nikomu wcześniej. Zastanawiałem się, co by było, gdyby ta jedna rzecz potoczyła się inaczej. W trakcie całej mojej walki o NBA nigdy nie znalazłem się w miejscu, które by było dla mnie całkowicie nowe.

Zawsze grałem w drużynie, w której kogoś znałem. Czy to w liceum, czy to na uniwersytecie, a nawet w samym NBA. Zawsze byłem otaczany przez swoich ludzi. Zawsze byłem w swojej strefie komfortu. Zastanawiam się, co by było, gdybym musiał wyjść z tej strefy komfortu. Co by było gdybym musiał grać dla Utah Jazz zamiast Brooklyn Nets. Może inne otoczenie, zupełnie inna kultura wpłynęłyby na mnie na tyle, że coś potoczyłoby się inaczej. Nie zrozum mnie źle. Dziś nie chciałbym cofać czasu, jestem zadowolony z tego jak wszystko wyglądało. Czasami po prostu nadchodzą mnie takie myśli.

- Nie ma co ukrywać, że od wczesnej młodości, przez grę dla licealnej drużyny, po występy w lidze NCAA zawsze byłeś jednym z najbardziej obserwowanych graczy. Najwyżej ocenianych w krajowych i stanowych rankingach. Czy presja, która towarzyszy graczom twojego kalibru nie utrudnia codziennej pogoni za marzeniami?

- Może coś w tym jest, ale w moim przypadku było zupełnie inaczej. Ja zacząłem grać w koszykówkę bardzo późno. Około 14. roku życia. Byłem gościem, który w stosunku do rówieśników był trochę spóźniony. Gdy zaczynałem, to zaczynałem od samego dołu tego szkolenia, które jest w USA. To nie było tak, że pojawiłem się na topie rankingów po jednym meczu. Musiałem wszystko sobie wywalczyć. Było pełno zawodników, którzy byli gwiazdami od pierwszych chwil. Mówiło się o nich zanim zagrali swoje pierwsze mecze. Ja nigdy nie miałem presji. Ja byłem tym graczem, który walczył o presję. Wiedziałem, że jeśli chcę spełnić swoje marzenia, to muszę stać się topowym zawodnikiem. Byłem świadomy, że wtedy pojawią się oczekiwania, oceny - presja. Zaczynałem bardzo nisko. To był niesamowity głód. Wysoko w rankingach pojawiłem się dopiero pod sam koniec gry w liceum.


Isaiah Whitehead ze swoim pierwszym trenerem (Jermaine Brown), który zdradził mu wszystkie tajniki koszykówki. 


- Co sprawiło, że zdecydowałeś się przystąpić do draftu i zakończyć swoją grę na uczelni zaledwie po dwóch latach?

- Czułem, że to idealny moment. Mocno wierzę w Boga. Wierzę w to, że Bóg pozwolił mi zagrać takie mecze, które sprawiły, że mogłem wygrać mistrzostwo. Usiadłem wtedy z agentem, mamą i moim trenerem uniwersyteckim. Wiem, że gdybym dzisiaj znów miał decydować, to chyba wybrałbym grę dla jeszcze mocniejszej uczelni. Nie poszedłbym wtedy do NBA, ale chciałbym spróbować sił w mocniejszej drużynie uniwersyteckiej. Seton Hall? Wydaje mi się, że zrobiliśmy tam maksimum tego, co mogliśmy. Wygraliśmy mistrzostwo konferencji. Zagraliśmy w turnieju finałowym NCAA. Wydaje mi się, że nie mogliśmy zrobić więcej. Rozmawiałem wtedy z wieloma drużynami NBA. Rozmawiałem z Brooklyn Nets, New York Knicks, Philadelphia 76ers, Indiana Pacers i Milwaukee Bucks. Wszystkie drużyny powiedziały mi: jeśli dojdzie do naszego wyboru, nadal będziemy mieć pick, to cię wybierzemy. Wydaje mi się, że to co mnie przekonało to fakt, że każda z tych drużyn zaoferowała mi pierwszorundowy kontrakt nawet w przypadku, gdybym był wybrany w drugiej rundzie draftu.

- Zostałeś wybrany z 42 numerem draftu, ale z Brooklyn Nets podpisałeś od razu długoletni kontrakt.

- Tak, to prawda. Dlatego po tym wszystkim, co usłyszałem zdecydowałem się przystąpić do draftu. Poza tym, gdy usłyszałem te zapewnienia kontraktowe, to w mojej głowie pojawiła się ta lampka, że mogę spełnić to marzenie o zabezpieczeniu przyszłości mojej rodziny, Mogłem powiedzieć mamie: „Mamo, możesz iść na emeryturę. Kupić dom i po prostu się zrelaksować. To była dodatkowa motywacja”.

- W swoim debiutanckim sezonie na parkietach NBA zagrałeś w 73 meczach, z czego aż 26 rozpocząłeś w pierwszej piątce. To chyba dowód na to, że drużyny z którymi rozmawiałeś nie kłamały o dużym zainteresowaniu?

- To śmieszna historia. Bo ten debiutancki sezon był dla mnie emocjonalnym rollercoasterem. Przyjechałem do biura Brooklyn Nets. Usiadłem do rozmowy z Seanem Marksem (dyrektor generalny Brooklyn Nets przyp. red.) oraz Kennym Atkinsonem (trener główny Brooklyn Nets w latach 2016-2020 - przyp. red.). Siedziałem tam i usłyszałem: „Witaj w drużynie. Mamy co do ciebie duże plany w przyszłości. W tym roku w większości będziesz grał w G-League, ale w kolejnym już więcej w NBA”. Oni bardzo chcieli, abym grał na pozycji rozgrywającego. Po raz pierwszy w tej roli grałem podczas drugiego roku na studiach, więc całkiem niedawno z perspektywy tamtych wydarzeń. Chcieli, abym więcej grał w G-League, aby nauczyć się nowej pozycji. Zaakceptowałem to. Pojechaliśmy na obóz przygotowawczy. Spisywałem się tam naprawdę dobrze. Byli tam też Jeremy Lin oraz Greivis Vasquez, czyli dwaj podstawowi rozgrywający, którzy w rotacji zespołu byli przede mną. Radziłem sobie dobrze w rywalizacji z nimi. Wydaje mi się, że zdobywałem wtedy średnio 11 punktów i 4 asysty podczas meczów towarzyskich. Podczas obozu kontuzji nabawił się Jeremy Lin. Zatem z trzeciego, stałem się rezerwowym rozgrywającym. Trzy dni później Greivis Vasquez doznał urazu i zostałem pierwszym rozgrywającym drużyny NBA w wieku 19 lat. Wróciliśmy do klubu i znów usiadłem do stołu z panami Marksem i Atkinsonem. Powiedzieli mi: „Wiemy, co mówiliśmy wcześniej, ale nie ma wyjścia. Musisz grać. Nie kupimy nikogo. Nikogo nie podpiszemy. Wierzymy, że sobie poradzisz”. Wydaje mi się, że wtedy po raz pierwszy poczułem prawdziwą presję, o której wcześniej rozmawialiśmy. To nie było tylko tak, że zaczynam mecz. Brooklyn Nets naprawdę uwierzyli, że w wieku 19 lat mogę być pierwszym rozgrywającym zespołu NBA. W trakcie moich czterech pierwszych meczów w NBA musiałem grać przeciwko: Chrisowi Paulowi, Russellowi Westbrookowi, Kyrie Irvingowi i Stephowi Curry’emu. A rok wcześniej kibicowałem im tylko sprzed telewizora. Wow, to było szalone, jak tylko zaczynam o tym myśleć.


- Twój debiutancki sezon w NBA, to czas, w którym otrzymałeś pseudonim: „The Cyclone”.

- (śmiech). Wydaje mi się, że w tamtym czasie byłem tak zestresowany, że chciałem znaleźć coś w mojej grze, co dobrze zadziała i będzie się zawsze sprawdzało. Taką rzeczą był charakterystyczny „spin move” w kierunku kosza. Stąd ten pseudonim. Miałem 19 lat. Grałem przeciwko tym wszystkim zawodnikom z poziomu All-Star. Człowieku... To po prostu działało. Powiedziałem wtedy trenerowi: „Trenerze, będę to robić do momentu, gdy jakoś tego nie zatrzymają”. To z pewnością mi pomogło. Dlaczego teraz mniej używam tej zagrywki? Bo w kolejnych latach zacząłem rozwijać się jako zawodnik. Dołożyłem do mojego repertuaru rzut. Mam zdecydowanie więcej narzędzi do zdobywania punktów. Wtedy też nie byłem zbyt dobrym strzelcem. Potrzebowałem ruchu, który mnie zbuduje w NBA. Udało się.


- Gdybyś dzisiaj miał wymyślić swój nowy pseudonim bazując na obecnych umiejętnościach, to byłby to...

- Zaskoczyłeś mnie. Myślę, że teraz przede wszystkim jestem gościem, który uwielbia rywalizację (The Competitor - tłumaczenie angielskie)...

- ...„The Competitor” brzmi dobrze.

- (śmiech). Ale taka jest prawda. Wychodzę na boisko, by rywalizować. Wygrywać.

- Wspominałeś o tym, że w Brooklyn Nets uczyłeś się roli rozgrywającego. Jednak miałeś mecze, w których zdobywałeś masę punktów i zdecydowanie nie wyglądałeś na ucznia.

- NBA nie jest ligą, w której ktoś będzie cię chwalił za takie mecze. Masz kontrakt, trzeba wygrywać mecze i tyle. Takie coś jest bardziej popularne w Europie. Zagrasz kilka dobrych meczów to kibice, trenerzy, dziennikarze cię chwalą. W NBA działa to trochę bardziej tak, że to gracze weterani są często bardziej skłonni do pochwał.

- Drugi sezon w lidze NBA nie poszedł ci już tak dobrze. Co za tym stało?

- Przed moim drugim sezonem w NBA znów udaliśmy się na obóz przygotowawczy. Znów przeprowadziłem rozmowę z przełożonymi. Powiedzieli mi, że mimo mojego dobrego pierwszego sezonu chcą, abyśmy wrócili do planu sprzed roku. Miałem grać więcej w G-League, aby się uczyć. Mimo, że w sparingach zdobywałem średnio 15-16 punktów. Pierwszy sezon był darem, ale i jednocześnie przekleństwem. To nie był plan organizacji. To nie było tak, że coś zrobiłem źle. Po prostu tak ułożyło się życie.

- Kiedy po raz pierwszy zdałeś sobie sprawę, że nie ma co marzyć o powrocie do NBA. Że w Europie też można grać na dobrym poziomie i, że jest to miejsce dla ciebie.

- Jeśli mam być szczery, to pierwszy raz, gdy w pełni zaakceptowałem grę w Europie miał miejsce rok temu - gdy byłem w Ironi Ness Ziona. To był mój szósty rok w Europie. Myślę, że to dlatego tak dobrze grałem, bo zrzuciłem z siebie ten ciężar. W poprzednich latach może nie myślałem o wielkim powrocie do NBA, ale cały czas miałem tą amerykańską mentalność. Mam na myśli relację z trenerami, zawodnikami itd. Wydaje mi się, że w tamtym roku po raz pierwszy usiadłem i powiedziałem sam sobie: OK, Europa to moje miejsce. Jeśli chcę tu być, to muszę zaakceptować te zasady i się do nich dostosować. Myślę, że rzeczy, które się o mnie mówiło przed grą dla Ironi wzięły się właśnie z mojego podejścia do europejskiej koszykówki.

- Co masz na myśli?

- No wiesz. Wszyscy mówili: „Isaiah, to zły gość”. Powoduje problemy. Dziś jestem innym człowiekiem.



- Czy Isaiah Whitehead chciałby być trenerem Isaiaha Whiteheada z pierwszych lat gry w Europie?

- Nie powiem, że nie chciałbym być trenerem tamtego mnie, ale zdecydowanie wolałbym trenować tego siebie, którym jestem dzisiaj. Wydaje mi się, że trenerzy czasem zapominają, że sami też byli zawodnikami. Rozumiem, ze mają swoją filozofię. Swoją ścieżkę koszykarską. Myślę, że wielu trenerów, których miałem w Europie nie mogło zaakceptować tego, że to gracze są tymi, którzy mają kontrolę nad tym, co się dzieje na boisku. Dlatego czasem słuchanie zawodników jest kluczem do tego, aby wygrywać mecze. Myślę, że wielu trenerów odbierało moje zachowanie, mój sposób wyrażania siebie jako coś, co jest przejawem braku szacunku dla nich. Ale szczerze? Zawsze byłem sobą. Zawsze chciałem im pomóc ze swoim doświadczeniem i wiedzą o koszykówce. To zazwyczaj się zaczynało tak, że trener coś do mnie mówił, najczęściej krzyczał. Ja wtedy wchodziłem w postawę obronną i potrafiłem coś odkrzyknąć, zachować się tak samo. Dużo się z tych sytuacji nauczyłem. Dlatego teraz jestem innym graczem. Nie szukam problemów z trenerami, zawodnikami. Staram się myśleć trochę bardziej z ich perspektywy.

- Dla mnie było to pewnego rodzaju szokiem, gdy czytałem te wszystkie opinie, że „Isaiah Whitehead zniszczy drużynę”. „Isaiah Whitehead zepsuje atmosferę” itd. Tymczasem od pierwszego dnia byłeś bardzo miły, pozytywny. Teraz jeszcze częściej żartujesz i się uśmiechasz. Nie było nawet pół sytuacji, w której można byłoby cię osądzić o złe zachowanie.

- Jeśli mam być szczery, to do Kinga Szczecin przyszedłem schowany za pewnego rodzaju tarczą. Tylko dlatego, że bałem się tych ocen. Dlatego byłem trochę wycofany na początku. To, jakim mnie widzicie teraz, to to jakim jestem i byłem we Wrocławiu, Ironi. Przyznam, że na początku bałem się poczuć zbyt komfortowo. Śmiać za dużo. Jednak w Szczecinie szybko zobaczyłem, że nikt mnie nie ocenia. Byłem zaskoczony tym, jak do mnie wszyscy podeszli i jak mnie przyjęli. Po prostu bardzo rodzinna atmosfera. Na koniec tylko powiem, że środowisko koszykarskie jest bardzo małe. Ma to swoje plusy i minusy. To tak, jakbyś miał dziewczynę. Z jedną dziewczyną możesz mieć określone problemy i się rozstajecie, ale poznasz kolejną i okazuje się, że tych problemów już nie ma. Nie wszystkie problemy są w tobie. To jest coś, co chciałbym wszystkim przekazać.

- W Szczecinie prawdopodobnie odnalazłeś swoje miejsce. Odrzuciłeś dwie bardzo dobre oferty przejścia do innych klubów. Jedną z Chin, drugą z Izraela. To nie jest zbyt często spotykane, szczególnie wśród zawodników zagranicznych, że gracz odrzuca lepszą ofertę finansową, aby zostać w dotychczasowym klubie.

- W swoim życiu nie polegam tylko na pieniądzach. Nie jestem zawodnikiem, który gra w koszykówkę po to, aby zarobić jak najwięcej. Czuć się komfortowo jest dla mnie najważniejsze, bo to część sukcesu. Teraz jestem w takim miejscu. Świetnie się czuję w zespole Kinga. Nie wydaje mi się, że to, iż ktoś proponuje ci podwójny lub potrójny zarobek sprawia, że ta sytuacja jest dla ciebie korzystniejsza. Wydaje mi się, że przed laty utykałem w różnych dziwnych sytuacjach, bo mógłbym opuścić zespół X dla zespołu Y, który zapłaci mi więcej. Jednak okazywało się, że to zespół X był dla mnie zdecydowanie lepszą opcją. Dużo się z tych lekcji nauczyłem. Poza tym chciałbym tu dokończyć to, co zacząłem. Jestem lojalny. Bo, gdy opuściłem Śląsk Wrocław, to King Szczecin zadzwonił do mnie tego samego dnia. To pokazało mi, jak bardzo wam na mnie zależało. Nie jestem gościem, który wykorzystałby King Szczecin, aby pokazać się z dobrej strony i wyjechać po 2-3 miesiącach.

- Wydaje mi się, że jesteś człowiekiem, który zawsze odpłaca tym, co sam otrzymuje...

- Dokładnie! To jest to, o czym mówię. Dostajesz to, co sam dajesz. Wiele historii ciągnie się za moim nazwiskiem. Miałem wielu trenerów z Bałkanów. Biegających, krzyczących, machających do mnie rękami. Ja po prostu nie byłem na to gotowy. Nikt mi nie powiedział, że w Europie może to tak wyglądać. W Stanach Zjednoczonych, gdy trener na ciebie krzyczy, to ty możesz odezwać się w tym samym tonie. To jest coś naturalnego. To nie jest nic, co jest wyrazem braku szacunku w USA. To pokazuje, jak obydwaj jesteście mocno zaangażowani. W Europie, gdy trener na ciebie krzyczy, a ty odkrzykniesz, to wszyscy traktują cię jak gościa, który zwariował.

- Przejdźmy na moment do Kinga Szczecin. Doszło do kilku zmian w drużynie. Można wyczuć, że atmosfera w zespole jest nieco inna. Jaka jest twoja perspektywa na obecną sytuację w naszej ekipie?

- Wydaje mi się, że coś kliknęło. Ten mecz w Ostrowie Wielkopolskim. To było coś, co nas obudziło. Co pokazało nam, do czego jesteśmy zdolni. Oczywiście, 2-3 dni później mieliśmy mecz z Anwilem i nie byliśmy na niego fizycznie gotowi grając w 7-8 osób kilka dni wcześniej. Mecz z Anwilem nie pokazuje tego, kim obecnie jesteśmy. Dołączył do nas Jovan. Zmieniło to rotację na obwodzie. Wróciliśmy na swoje naturalne pozycje. Możemy znów być agresywni, bo nie musimy procesować tego, co robimy. Na naszych pozycjach przychodzi nam to naturalnie. Teraz zostałem drugim „ball handlerem”. Nie jestem graczem, który ma wielkie ego, ale wydaje mi się, że w takim zestawieniu jesteśmy w topie w lidze. To daje nam dużo w ofensywie. Jovan pomógł nam inaczej spojrzeć na naszą grę. Mi też mocno pomógł. Jest mi zdecydowanie łatwiej. Łatwiej mi zdobywać punkty, rozdawać asysty - teraz gramy z naturalnym instynktem. Nasi wysocy też są bardziej zadowoleni, bo piłka lepiej krąży i częściej ją dostają. Mecz w Ostrowie nas obudził. Pokazał nam: Jeśli biegasz, walczysz najmocniej jak się da, to dostaniesz piłkę.



- Wspominałeś, że twoje relacje z trenerami w Europie nie były zawsze wzorowe. Jak możesz się odnieść do twojej współpracy z trenerem Arkadiuszem Miłoszewskim?

- Trener jest bardzo otwarty. Słucha zawodników, wie, że to my jesteśmy na boisku. Daje ci wiele opcji, daje ci wiele narzędzi, które pomagają podczas gry. Ale to zawodnicy muszą zdecydować o ostatecznych wyborach. Myślę, że cała drużyna to docenia. Szczerze? Trener Miłoszewski to jeden z powodów dla którego zostałem w Szczecinie. Czuję jego zaufanie i jego wiarę we mnie. Koszykarze uwielbiają grać, gdy mają tę wiarę od trenera.

- Na koniec chciałbym cię zapytać o to, co najbardziej podoba ci się w Szczecinie?

- Lubię Szczecin. Uwielbiam wiarę naszych kibiców w ten zespół. Ponadto to, co bardzo mi się podoba, to że cała organizacja jest bardzo rodzinna. Trener, pracownicy, zawodnicy są tutaj bardzo mili, przyjacielscy. Wyczułem to od pierwszego dnia, gdy przyjechałem do Szczecina. Nie ma żadnych animozji. Jesteśmy zwartą grupą. Minus Szczecina? Jest zimno. Poza tym wszystko jest super. A to co najważniejsze, gdy moja córka tu przyjechała, to świetnie się bawiła. To dla mnie najważniejsze!

Rozmawiał Przemysław Sierakowski

Udostępnij
 

Sponsorzy i Partnerzy

Sponsor Główny
Visit Poland
Sponsor motoryzacyjny
Sponsorzy Strategiczni
14326952